Podlasie. Człowiek to jest taki dziwny stwór jednak. Jak się czegoś boi to odkłada to na później. Tak było ze mną i recenzją Łosiej Chaty. Już w zeszłym roku wrzuciłam wzmiankę na bloga, że się tam wybieram. Owszem kilka terminów wzajemnie nam się nie zgrało, ale tak naprawdę na hasło PODLASIE dostawałam jakiegoś zamroczenia. Boże, jaki to był koniec świata dla mnie! Nie no, przecież to nic, że co drugi weekend wyjeżdżam na recenzje nad morze (równie daleko, jeśli nie dalej) czy Mazury (koszmar droga). Nie.
Podlasie wydawało mi się tak odległe, niedostępne jakieś w ogóle obce, że na samą myśl o wycieczce tam budziła przerażenie.
Pewnego dnia myśląc o tym, że muszę wybrać miejsce na ostatnią recenzję w tym roku (ze względu na zbliżającą się operacje, która mnie uziemi, ale o tym w innym tekście) stwierdziłam, że czas dokończyć niezałatwione sprawy. Czy też raczej recenzje? Nie, nie będę Was okłamywać wybór, padł jeszcze na parę miejscówek, które nie doczekały się moich odwiedzin, ale niestety będą musiały zaczekać do przyszłego roku, zanim pomyślałam o Łosiej Chacie. I tak jak dziś tu siedzę i piszę Wam ten tekst, tak stwierdzam, że straszną krzywdę moim strachem zrobiłam Wam Drodzy Czytelnicy. Nie wiem, jak mogłam dać się zamroczyć poczuciu strachu przed nieznanym, ja, Ania spakuj walizkę i jedźmy gdziekolwiek Grzesiak, która największą przyjemność czerpie z odkrywania nieznanego.
Bo to, co przeżyłam, zobaczyłam i doznałam na Podlasiu, jest wisienką na torcie moich podróży.
Jeżeli podobnie jak ja, nie macie bladego pojęcia o tamtym regionie Polski i potrzebujecie kilku praktycznych porad, to powiem Wam, że… droga do Łosiej Chaty jest jedną z najlepszych, jakimi jechałam w Polsce. Śmiga się raz-dwa mijając moją ukochaną Warszawę. Nie wiem czemu, widmo pojechania w tę stronę Polski jawiło mi się jako zapchajdziura. Ciasny horyzont wyobraźni-tylko tak mogę się usprawiedliwić.
Podlasie to… kąpiel w lesie. Boże jak tam jest cudownie!! Wszędzie lasy, wszędzie!! Drogi przez las, sklepy w lesie i Łosia Chata też w lesie! Albo las w chacie. Cała działka to las. Wyobrażacie to sobie? Nie? Domy stoją na polanie zazwyczaj a dopiero potem, kilka kroków dalej jest las. TU JEST LAS. Zamiast kwiatków i drzew owocowych ogród jest po prostu lasem. Powietrze pachnie obłędnie. Widok z okna na niekończące się drzewa koi, cisza działa jak balsam na duszę. Nie ma tu zasięgu, TV i wi-fi. Nie możesz pójść na drogę i go „złapać”.
Tu jest prawdziwy koniec świata pozwalający na odkrycie tego, co w codzienności ci umyka-piękna świata i ludzi, z którymi dzielisz czas.
Nagle okazuje się, że kiedy nie musisz nerwowo spoglądać na maila i konto bankowe, kiedy nikt nic od ciebie nie chce i nie zarzuca cię kolejnym zadaniem do zrobienia. Kiedy nie musisz dźwigać ciężaru odpowiedzialności codziennych obowiązków, stajesz się zupełnie kimś innym. Raz w życiu dane było mi żyć teraźniejszością i było to właśnie tu. Jedno z piękniejszych doznań w moim życiu to możliwość bycia tu i teraz i robienia rzeczy tu i teraz bez jakiegokolwiek „gdybania” ponieważ brak cywilizacji sprawił, że przestałam myśleć nawet o tym „gdzie by tu pojechać” i „co by można zwiedzić”. Po prostu wstajesz rano, jesz, pijesz cudowny napar z Dworzysk.pl i jedziesz ku przygodzie!
Łosia Chata to duży dom z trzema sypialniami (każda ma swoją łazienkę), kuchnią i salonem z kominkiem. Mnóstwo książek o lesie i zwierzętach (takiej wiedzy w tej sprawie jak tu nie posiadłam przez całe swoje życie). Jest również miejsce na ognisko (świetnie zorganizowane zaplecze), mini plac zabaw dla dzieci. Są drogi na pola i łąki. Dom jest wystylizowany na myśliwski. Piękne detale jak lampa czy uchwyty z poroży przyciągają wzrok. Nie zawaham się użyć stwierdzenia, że nawet najbardziej wymagający koneserzy wnętrz oszczędzą krytyki, znajdując w tym miejscu spójność i kompromis z naturą.
Listopad przywitał mnie tam niewyobrażalną obfitością grzybów, które co chwile lądowały w przeróżnych postaciach na stole. Dodam jeszcze, że była to jedna z nielicznych miejscówek w mojej podróży, podczas której naprawdę chciało mi się gotować. Wszystko tu smakowało bardziej! Upolowałam cudowny chleb na zakwasie, kupiłam sery korycińskie, ogórka herbowego z Kruszewa i zjadłam kindziuk w lokalnej masarni. Przegryzłam babką, do dziś nie wiem, co to było, trochę ucierana, trochę jak drożdżowa… właścicielka nie chciała zdradzić przepisu. Na koniec wypiłam listowiak w Tatarskim zajeździe robiony z wiśni liści. O jakie to było dobre!
Nigdy czegoś takiego nie piłam!
Klimat, jaki tu panuje niby bieda a stoły obfite i twarze przyjazne. Czułam się momentami jak bohater książki, który przyjeżdża do odległej krainy i trafia na życzliwych ludzi, którzy goszczą go czym chata bogata oraz niezwykłymi opowieściami. Cieszę się, że rozwiałam swoje obawy przed końcem świata i zdecydowanie mogę potwierdzić, że jest bliski. Jest bliżej, niż myślicie i piękniejszy niż mogłam Wam tutaj go opisać.