KOGEL MOGEL (Kraków)


Czasami po wyjściu z restauracji i moim nadmiernym entuzjazmie wywołanym zazwyczaj dobrym winem, lubię odczekać chwilę, zanim napiszę Wam o kolejnym, odwiedzonym przeze mnie miejscu. Chce sprawdzić, czy wino szumiało mi w głowie za bardzo i stąd te uczucia. Czy jednak tydzień, dwa później emocje są nadal w Zenicie. I w przypadku tego miejsca są.

Sama nie wiem, czy od gratulacji, czy od wyrażania szacunku zacząć.

Może od gratulacji, bo będą one krótko i na temat. Kogel Mogel jako jedna z nielicznych restauracji w Krakowie utrzymała dwa komplety sztućców (nieprzerwanie od 2014 roku) przyznanych przez Michelin. Akurat moment ogłoszenia tego faktu zbiegł się z moją wizytą. Dlatego tym bardziej podpatrywałam, co takiego jest w tym miejscu, że kolejny rok z rzędu spodobał się tajemniczym Inspektorom.

A teraz przejdę do szacunku. Jest to kolejny lokal grupy MSHG, który miałam okazję odwiedzić. Z każdym kolejnym miejscem upewniam się co do jednego: Ci ludzie wiedzą jak robić dobre gastro. I chociaż z początku podeszłam do Kogel Mogel jak do jeża. Jawiło mi się to miejsce jako bubel dla turystów, to dziś z całą świadomością powiem Wam jedno: TAKIEJ polskiej kuchni nie jadłam w Krakowie jeszcze nigdy. Naprawdę chciałabym Wam powiedzieć, że miałam do czynienia z podobnym miejscem-cóż, nie miałam.

Doskonale skrojone tradycyjne dania w niekonwencjonalnym stylu.

Do tego fantastyczny dobór win i nalewek. Wnętrze proste, schludne, nietuzinkowe. Obsługa profesjonalna, wie, co podaje i jak dobrać wina, aby wydobyć z dania jego najlepsze walory. A kuchnia… Boże co to była za uczta!

Tatar z podwędzany z polskiej sezonowanej wołowiny, z przepiórczym żółtkiem, cebulą, ogórkiem, grzybami, szalotką z majonezem lubczykowym (39 zł) absolutnie podbił moje serce i stał się numerem jeden na mojej liście tatarów. Jeżeli jeszcze nie próbowaliście podwędzonego tatara, to zróbcie to właśnie tu, w Koglu Moglu. Aromatyczny, jedwabisty, wyważony. Zupełnie różny od Pate z gęsiej wątróbki z konfiturą z fig i czarnej porzeczki, solą Maldon i tostem z chleba owocowego (28 zł), która to przystawka dosłownie eksplodowała ilością przeplatających się smaków! Porównałabym ją do festiwalu kolorów bez dwóch zdań!

Chciało by się rzec „Serce nie sługa, nie wie co to pany…” ale niestety wie. Jest nim kaczka pieczona po polsku z jabłkami, sosem pomarańczowym i zacierkami z masła (54 zł). Z tego miejsca chciałam przeprosić moją Mamę, ale Mamo! Mimo Twojej znakomitej kaczki, którą uwielbiam, ta skradła moje serce i jej będzie ono już służyć! Chrupiąca skórka, delikatne mięso, miękkie, lekko odchodzące od kości. Sos pomarańczowy fantastycznie uzupełniający smak jabłka. Przyrzekam, mogłabym napisać wiersz na temat tej kaczki i ośmieszyć się publicznie (żaden ze mnie poeta), ale człowiek z miłości robi różne głupie rzeczy.

I chociaż smażona pierś perliczki z zapiekanką selera i puree selerowym oraz sosem truflowym (46 zł) również zasługuje przynajmniej na jakiś limeryk, to wolę pisać wiersze i peany pochwalne a Wam powiedzieć. ZAMÓWCIE KACZKĘ KONIECZNIE!

Na deser miejsca nie starczyło, chociaż bardzo chciałam spróbować tytułowego Kogla-Mogla. Zajadałam się nim w dzieciństwie. Kto by pomyślał, że (piii cenzura) lat później będę zajadać się w Kogel-Mogel jedną z lepszych kuchni polskich w nowoczesnej odsłonie. Życie.