GARNISH FOOD&WINE (Kraków)


Drwal stwierdził, że to najlepsza recenzja, na jakiej byliśmy. Nie powiem, że nie podzielam jego zdania. A dlaczego? Głównie dlatego, że cieszę się na samą myśl, że w Krakowie otworzyła się kuchnia francuska. Cieszę się, że nie jest to włoska, tajska czy azjatycka-nie dlatego, że ich nie lubię. Uwielbiam. Tylko jest ich tyle, że człowiek czeka na coś nowego. Powiem też, że kuchnie francuskie w Krakowie trzymają naprawdę wysoki poziom i Garnish Food&Winepostawił poprzeczkę jeszcze wyżej.

A dlaczego? Dlatego, że oprócz tego, że zjecie tradycyjne potrawy (o tym zaraz), to wprowadzili metodę szeringu (z ang. sharing) – tak wiem, powszechne-ale uwaga: z fondue. Ha! Tą informacją załatwiłam Wam sposób na: randkę, wieczór z przyjaciółmi, z rodziną, kolację urodzinową czy okazjonalną. I jest to jeden z powodów, dla których warto tu przyjść.

Zaciekawieni? Ja byłam bardzo.

W menu znalazłam kasztany, tak niedoceniane, jak niegdyś topinambur czy batat (z których do dziś chce mi się śmiać). W kuchni francuskiej są powszechne, za to w kuchni francuskiej w Krakowie-nie. Powszechna jest za to deska serów-każdy z nas ją przecież jadł. Nie tu. Tu sery podaje się z wózka, są ważone i wykrajane przez obsługę z kawałków bloków, kręgów sera, przy stoliku gościa. Do wyboru sama górna półka. To już trzeci powód, dla którego warto tu przyjść. Wyobrażacie sobie takie serki z pysznym, schłodzonym francuskim winkiem? Żyć nie umierać a ja na pewno żyje właśnie dla takich chwil.

Menu. Bardzo się zdziwicie, bo wszystko jest pyszne i nie pływa w maśle. 

Garnish Food&Wine czerpiąc inspirację z kuchni francuskiej i nurtu kulinarnego nouvelle cusine, chce zaprosić do odkrywania naturalnych smaków, konsystencji, kolorów, a także odważnych kombinacji składników oraz potraw w połączeniu z regionalnymi produktami. Szef Kuchni zaserwował nam przekrojowo kartę. Dania były przepiękne, takie małe dzieła sztuki – spełniające swoją rolę w odniesieniu do nazwy-Garnish. Ja podziwiam takie umysły, które oprócz wydobywania z dania smaku potrafią jeszcze zrobić z nich obraz dla oka. Chylę czoła!

Co zjeść tu na pewno? TATARA (32 zł), którego konsystencja jest tak lekka i kremowa, że nie przesadzę, jeśli powtórzę za Drwalem: „Mógłbym go jeść wiadrami”. Dodam, że z naszej dwójki to ja jestem bardziej „tatarowa” niż on i z niedowierzaniem patrzyłam, jak dźga widelcem w mój talerz. W końcu sparaliżowana tym widokiem oddałam tatara bez walki. To chyba najlepsza rekomendacja dla tej przystawki.

Znacie mnie kulinarnie już troszkę i chyba z wyjątkiem jednej zupy cebulowej, może jakiejś rybnej i szczawiowej (aaa szukajcie w recenzjach, szukajcie), nie poleciłam Wam ich zbyt wiele. Szczerze? Bo nie było specjalnie czego. W sensie wszystkie były dobre, poprawne, fajne, ale jakoś tak bez szału. Tu zupa bulberies to pozycja OBOWIĄZKOWA! Tak wyważona esencja, nie przesadzona, bogata w smak, delikatna zasługuje na oklaski.

Oczywiście wszystkie dania były bardzo dobre, pate z gęsich wątróbek rozpływa się w ustach, sałatka z kremowym kozim serem przełamuje stereotypy a terrina „Złotnicka” z wędzonym kremem chrzanowym to osobna historia kulinarna. Niemniej jednak to flambirowane naleśniki Crêpes Suzette serwowane przez kucharza na wózku-są warte każdego kilograma więcej. W tym sosie pomarańczowym mogłabym się wykąpać.

Pisząc tę recenzję, rozmarzyłam się i okropnie zgłodniałam. Szkoda, że na krakowski Kazimierz mam dziś troszkę daleko, bo podejrzałam, że serwują też lunche. W najbliższym czasie wybiorę się tam na fondue. Mam nadzieję, ze Was też zobaczę!