Lipiec.


Lipiec! Miałam wrażenie wiecznego „nieogarnięcia się”. Ja, mistrz logistyki zostałam wciągnięta w chaos. „Jak do tego doszło? Nie wiem”-cytując klasyka. Dobra, przyznam się, że system rozwaliła mi dieta ARBONNE. Nic Wam jeszcze o niej nie napiszę, bo to dopiero połowa mojej przygody z nią, ale na razie ciężko mi się do niej przyzwyczaić. I nie chodzi tu o jedzenie czy restrykcje. Chodzi o to, że zamiast dwóch posiłków pijesz szejki. Muszą one zawierać warzywa, owoce etc. W związku z tym potrzebny jest blender. Wyjeżdżając na recenzje albo do pracy, do Krakowa wyglądam jak jakiś wielbłąd!! Tacham ze sobą koszyk z dietą (proszki, suple, herbatki, dodatki, warzywa, mleko sojowe) i torbę ze sprzętem: blender, butelki. Na litość boską, czy naprawdę nie mógł ktoś pomyśleć o osobach nieżyjących stacjonarnie jak ja!!

Poczekam, aż emocje mi trochę opadną i w przyszłym miesiącu opowiem ci co i jak z tą dietą. Na razie jak przez mgłę pamiętam odpoczynek w Jurajskie Siedlisko, które odwiedziliśmy na początku lipca. Jak taki niedościgniony sen o odpoczynku. O tym, jak i dlaczego spanie w wiatraku na jurze krakowsko-częstochowskiej jest przystankiem obowiązkowym, przeczytasz tu.

Lipiec dla mnie to również przygotowanie nalewek.

Tradycyjnie pędzę creme de cassis, czyli liker z porzeczek. Zapisy na nalewkę są od pierwszej zrobionej przeze mnie butelki, co mnie bardzo cieszy. W tym roku będą mocno ograniczone ilości. Za to pokusiłam się o przygotowanie nalewki z orzechów. Kuzyn Tomka, Robert, ma w sadzie kilka drzew i wspólnie pozbieraliśmy niedojrzałe orzechy na nalewkę z przepisu Cioci Krysi. Niestety te rodzinne przepisy są jakieś chaotyczne, więc co z tego wyjdzie- nie wiem. Powiem ci w grudniu.

Skoro o orzechach mowa, to zabawiłam się w małego działkowca i tam, gdzie powstaje Chata Drwala, posadziłam moje ukochane Wisterie. Na razie przyjęły się i rosną, ciesząc moje oczy. W ogóle działking w lipcu pełną parą. Koszenie, sadzenie, podlewanie. Okazuje się, że pomysły z działki można przenieść na… balkon. Co tydzień u rodziców na balkonie dziesięciopiętrowego wieżowca gnieździły się gołębie, wkurzając mnie niemiłosiernie. Postawiłam więc stracha. Jego obecność była dość dyskusyjna, rodzina mnie obśmiała, ale sąsiedzi bili brawo. Ciekawe czy odstraszy tę plagę Krakowa. Zachody słońca z dziesiątego piętra są piękne!

Wyjazd na Dolny Śląsk był dla mnie taką podróżą sentymentalną.

Fajnie było ograć Tomka w kręgle, w tym samym miejscu, w którym ograłam Gosię ostatnio. Głuchołazy to całkiem miła miejscowość z pięknym Domem Artysty i kawałkiem historii. Warto zajrzeć do mojego wpisu o tym miejscu. Tomek zaliczył kolejne dwa szczyty z Korony Gór Polski i zbliża się już do końca. Zostało mu 7 z 28! Jestem z niego bardzo dumna. Z siebie miej, bo moja kondycja jest opłakana. Pamiętam jak dwa lata temu, robiąc KGP z Gosią, zrobiłyśmy jednego dnia 3 szczyty, w tym te dwa. Dzisiaj byłam w stanie wyjść na jeden!

Rozczarował mnie za to Zamek Moszna. Sam w sobie zamek jest piękny. Natomiast jego stan w środku i zewsząd wylewająca się popelina, totalnie mnie zniesmaczyły. Mamy za sobą parę pałaców i zamków, również tych w ruinie jak Pałac Marianny Orańskiej i naprawdę Moszna nie jest warta złamanego grosza. Ani park i ogrody nie są zachwycające, zresztą chyba po ogrodach Marianny nic nie jest. Uważam dodatkowo, że na Dolnym Śląsku jest wiele zamków, pałaców, ruin wartych odwiedzenia bardziej niż Zamek w Mosznej. Może masz inne zdanie, to daj znać w komentarzu!